Scena w pociągu. Podróżują dwie kobiety i dziecko. Jedna z nich to matka, która gra ze swoją córką w warcaby. Dziewczynka ma około 8 lat. Gra całkiem nieźle, ale matka okazuje się lepsza. Dziewczynka, sądząc po minie, trochę niezadowolona z przegranej, ale nic nie mówi. Dumna mama zwraca się do drugiej podróżującej: „Moja córka już umie przegrywać”. Na to pada pytanie sąsiadki w przedziale: „A pani?” W odpowiedzi pada: „A co pani do tego!”
Często spotykam się w swojej pracy z tym, że kiedy coś nie idzie zgodnie z planem, to jakby walił się świat, ludzie panikują, reagują wrogością. Kiedy reakcja otoczenia nie jest falą zachwytu, a bywa obojętnością lub, co gorsza, krytyką włącza się poczucie gorszości, nieudacznictwa. Kiedy inni dopytują, kwestionują, obrona w formie agresji bywa pierwszą reakcją. To jakby żądać od innych przyjęcia nas w takiej formie, jaką prezentujemy – bez komentarzy i zadawania pytań, bo samo staranie się by wypaść „tak dobrze” jest już wystarczająco męczące.
Męczące tak naprawdę jest stawianie sobie poprzeczki powyżej zakresu własnego wzroku. Jeśli wierzysz, że innym wszystko super wychodzi i tylko ty masz, jakieś wątpliwości, lęki, wrażenie, że może przegiąłeś z oczekiwaniami wobec samego siebie, to właśnie przestałeś być ludzki. Bo nieidealność to właśnie kwintesencja bycia człowiekiem.
Tej postrzeganej „idealności” i nadludzkich mocy u innych sprzyjają oczywiście wszystkie social mediowe historie. Ale nie o tym będzie. Dziś o tym, co to właściwie znaczy „umieć przegrywać” i skąd pęd do idealności.
Ile razy w sowim życiu słyszałeś, jak ktoś mówi: „Nie potrafi przegrywać”. „Boi się porażki”. „Nie potrafi przyjąć porażki”. „Nie radzi sobie, jak nie jest po jego myśli”.
Nic dziwnego, że tego nie potrafimy, bo nikt tego nie uczy. To, czego się uczymy, to bycia idealnym bez prawa do porażki. Jak to następuje?
Bajka o nieidealności….
Kiedy na świat przychodzi dziecko jest pięknym bobasem, którym zachwyca się cały świat – czyli rodzice (oni są dla dziecka właśnie całym światem), no i jeszcze cała reszta wszechświata, bo zachwytów ochów i achów nie ma końca, ktokolwiek nie przyjdzie w odwiedziny. Potem słodki bobas podrasta, pojawiają się emocje – „zamienia się” człowieka. Już go tak nie akceptują – jakieś fochy, humory, płacze bez powodu… Zachwytów słyszy jakby mniej. Ale ciągle w głowie ma ten stygmat idealnego bobasa, piękności samej w sobie, radości na pierwsze wypowiedziane słowa, brawa za trening czystości (dla nie psychologów, to po prostu trening nie robienia w pieluchy). I zaczyna się zgrzyt. Bo, może nieświadomie, ale umysł tego bobasa rejestrował każdy akcent zadowolenia, ekstazy i zachwytu na wszystko, co robił. A teraz? Okazuje się, że czuje np. złość i to nie jest akceptowane, więc dostaje kilka ostrych słów, żeby przestał wrzeszczeć. Czuje strach i lgnie na ręce, ale otrzymuje ostre i zdecydowane: „jesteś już duży, przestań się mazać”. Ma emocje, ale one się otoczeniu nie podobają. Wpada w dziwne stany i nie wie, co się ze nim dzieje – tak właśnie powstają emocje, a ci wielcy ludzie wokół niego, co tak się nim zachwycali, teraz jakoś reagują inaczej. Schemat wygląda więc tak: „Dobra, wrócę do tych zachowań, które dawały poprzednie reakcje dorosłych” – właśnie nauczył się być „grzeczny”, idealny, bo tego najwyraźniej oczekuje świat i wybrał, by wypierać to, co niefajne, by nie denerwować innych, bo cena, jaką płaci za okazywanie swoich uczuć okazuje się za wysoka. W skrócie, tak właśnie uczymy naiwnego, pełnego iluzji przekonania, że jak już będzie idealny, to będzie git i cały świat będzie się nim zachwycał.
Pozostaje mały szkopuł. Emocje nie znikają, tylko całkowicie przestajemy mieć z nimi kontakt. Gdy niechcący biorą górę, włącza się lęk i taki mniej więcej dialog wewnętrzny: „F*ck, przegrałem, teraz mnie na pewno odrzucą. Nie jestem idealny! Cholera, coś muszę zrobić. Ale co? Nie wiem, jak to jest inaczej, wiem tylko, jak to jest być idealnym. Czym teraz pochwalą się ci dorośli? Co powiedzą znajomym, dziadkom?”. Oczywiście w życiu dorosłym nie przejmujemy się dziadkami, tylko całym otoczeniem w firmie, przyjaciółmi, partnerami, wręcz własnymi dziećmi. Idealna matka, ojciec, szef, przyjaciółka – wyimaginowane ikony, które wpędzają nieustannie w poczucie winy, wycofanie, samotność.
Więc co to znaczy „przegrać”? To po prostu uznanie, że w danym temacie, kwestii, zadaniu mamy niewystarczającą wiedzę, umiejętności i jeszcze trzeba popracować. Ale to nie odbiera nam prawa do podejmowania się danej aktywności, do bycia wśród ludzi i cieszenia się z samego faktu podejmowania wyzwań.
Czy umiemy przegrywać? Nie, bo nie ma na to miejsca. Niektórzy prędzej się zajadą niż przyznają, że może wzięli na siebie za dużo. A biorą za dużo, bo nie znają swoich możliwości. Nie znają swoich możliwości, bo nikt ich nie nauczył, że nie są doskonali i nie da się wszystkiego.
Bardzo żałuję, że moda na mówców motywacyjnych wyparła rozum. I mamy kult „możesz wszystko”. Nie, nie możesz wszystkiego. Nikt nie może i to jest ok. Można być odważnym, walecznym i podejmować wyzwania, ale może być różnie – i to jest ludzkie.
Dlatego puenta dziś krótka: zamiast „uczyć przegrywać”, uczmy się poznawać swoje granice i odważnie, z pełną świadomością bycia niedoskonałym, krok po kroku je przesuwać. A akcja w pociągu skończyła się tak, że w kolejnej rundzie matka skupiła się już tylko na dziecku, córka wygrała i powiedziała: „Dziękuję, że nie dałaś mi od razu wygrać”.
Zostaw komentarz